poniedziałek, 28 maja 2018

Mumbaj













Witamy w Mumbaju! Curry czy tiki masala? Oszałamiające połączenie dań, przypraw i smaków powoduje rewolucje żołądkowe. Jelita tańczą w rytm panjabi disco, biegam regularnie na dwójkę, alkohol nie pomaga. Całkiem przypadkowy zbieg okoliczności sprawił, że jestem z kilkudniową wizytą w Mumbaju. Tropikalna miejska dżungla. Upał i monsun ma przemian. Kanonada dźwięków, kolorów i obrazów. Wszystko zlewa się razem tworząc niesamowity chaos. Jestem zachwycony.
Gandhi jest wszechobecny. Wizerunek Mahatmy Gandhiego, zwanego przez Hindusów Bapu, co oznacza ojciec", można znaleźć na banknotach, monetach, na ulicznych muralach, grafitti, na licznych fotografiach i obrazach, zarówno w prywatnych, jak i w publicznych miejscach. W Indiach Gandhi jest traktowany niemal jak święty. Nic więc dziwnego, że aukcja pamiątek po nim, wystawionych do licytacji w nowojorskim domu aukcyjnym Antiquorum Auctioneers wywołała medialną burzę i narodową histerię w Indiach. Cyrk wokół aukcji wywindował ceny sprzedaży z kilkudziesięciu tysięcy dolarów do astronomicznych, kilkumilionowych kwot. A wszystko za sprawą niejakiego Jamesa Otisa, biznesmena i wielbiciela Gandhiego ze słonecznej Kalifornii. Otis wystawił bowiem na aukcji należące do Gandhiego okrągłe druciane okulary, zużyte sandały, zegarek kieszonkowy, miskę i talerz, na którym Gandhi zjadł ostatni posiłek tuż przed śmiercią z rąk hinduskiego radykała w 1948 roku. Wskutek pozwu, który złożyła w sądzie w New Delhi państwowa fundacja Navjivan, roszcząca sobie prawo własności do wszystkich pamiątek po Gandhim, do akcji wkroczyła również indyjska dyplomacja. Otis, który według amerykańskiego prawa mógł swobodnie przeprowadzić publiczną sprzedaż, był skłonny negocjować z rządem w New Delhi przekazanie pamiątek, jednak strona indyjska nie zgodziła się na przedstawione przez biznesmena warunki. Zażądał on bowiem, by w zamian za przekazanie pamiątek Indiom, rząd zwiększył pomoc dla najbiedniejszych z 1 proc. PKB do 5 proc., czyli do sumy mniej więcej 50 miliardów dolarów rocznie. Indyjska strona nie zgodziła się jednak na przedstawione warunki, twierdząc, że jest to ingerencja w suwerenność państwa. Zatem, wskutek braku porozumienia, licytacja pamiątek odbyła się, jednak kwoty, które osiągnęły wystawione przedmioty, zaskoczyły niemal wszystkich zainteresowanych. Wszystkie pamiątki nabył biznesmen z Indii Vijay Mallaya, właściciel koncernu Kingfisher, linii lotniczych i browaru pod tą samą nazwą. Następnie, w blasku fleszy i błysku kamer, oficjalnie przekazał prawa do pamiątek wspomnianej uprzednio fundacji Navjivan. Tak oto pamiątki po największym bohaterze w dziejach współczesnych Indii wróciły do ojczyzny. Na myśl przychodzi sytuacja odwrotna, gdzie obecny rząd w jednym z państw Europy Wschodniej kupuje za setki milionów złotych dzieła sztuki, które wskutek zapisów prawnych i tak nie powinny opuścić kraju. Ów rząd nabywa wspomniane dzieła sztuki od milionerów za publiczne pieniądze. Milionerzy, ponoć arystokracja, uzyskane ze sprzedaży fundusze transferują do raju podatkowego, wbrew wcześniejszym deklaracjom, że środki te zostaną wykorzystane w celach naukowych. Kwita. Ale co tam się będę czepiał. Taka demokracja, jaki rząd i obywatele. Saluto.