wtorek, 31 grudnia 2013

Subiektywny przegląd wydarzeń na świecie - wydanie na koniec roku

Koniec roku to czas podsumowań. Kiedy my sami robimy rachunek sumienia, media ścigają się tworząc rankingi najważniejszych wydarzeń mijającego roku. Kolejne notowania dotyczą pozytywnych i negatywnych bohaterów. W pierwszym subiektywnym przeglądzie wydarzeń na świecie" napisałem, jaka jest koncepcja: raz na jakiś czas, niekoniecznie z określoną częstotliwością, napiszę o wydarzeniach, które nie znalazły uznania wśród redaktorów prowadzących polskich mediów, a moim zdaniem są istotne dla polskiego czytelnika. Tym razem, wyjątkowo, bo to podsumowanie roku, napiszę o sprawach, które zagościły w polskich mediach, jednak postaram się wspomnieć o ich drugim dnie. Lekko i satyrycznie, z kieliszkiem szampana, tak, by nie psuć nadchodzącego karnawału.
Wydarzeniem mijającego roku było oczywiście obnażenie Wielkiego Brata. Kim jest Wielki Brat? W rolę Wielkiego Brata wcieliło się najpotężniejsze państwo na świecie, Stany Zjednoczone Ameryki, a osobą, która ujawniła tożsamość Wielkiego Brata, był nikomu wcześniej nieznany informatyk Edward Snowden. Otóż pracownik amerykańskiego wywiadu elektronicznego NSA, Edward Snowden, uciekł ze Stanów do Hongkongu, następnie do Moskwy, a dziś czeka na pozwolenie wjazdu do Brazylii, gdzie ma zamiar poprosić o azyl jako uchodźca polityczny. Nie przypadkiem jednak zabrał ze sobą tysiące tajnych dokumentów i ujawnił to, co wszyscy podejrzewali, lecz nikt głośno o tym nie wspominał: amerykański wywiad elektroniczny NSA szpieguje w internecie wszystkich i wszędzie. Na całym świecie podsłuchiwane są rozmowy telefoniczne, a ich treści zapisywane i pieczołowicie archiwizowane przez NSA. Każdy e-mail, czat czy przelew bankowy może być sprawdzony przez wspomnianą jednostkę wywiadu. Czy zatem Edward Snowden to postać pozytywna czy negatywna roku 2013? Biorąc pod uwagę, że wiódł spokojne i dostatnie życie, pracując w oddziale wywiadu na słonecznych Hawajach, a obecnie mieszka gdzieś pod zaśnieżoną Moskwą, to można odważnie stwierdzić, że działał z powodu moralnych pobudek. A gdy dodam, że wskutek afery rozstał się ze swoją dziewczyną, niejaką Lindsay Mills, która z zawodu jest tancerką egzotyczną, to widzę w nim bez mała pozytywnego bohatera roku. Polecam odnaleźć na youtube nagrania z panną Mills, wówczas będziemy świadomi na jakie poświęcenie zdecydował się Snowden. 
Być może za przykładem Snowdena zbuntowały się władze stanu Kolorado i wbrew prawu federalnemu postanowiły wraz z początkiem nowego roku zalegalizować konopie. Od 1 stycznia będzie można ot tak wejść do sklepu i zakupić zioło. Wystarczy dowód osobisty, ukończone 21 lat, pieniądze na zakupy i bez problemu można nabyć marihuanowy susz. Lokalne władze już widzą pękający w szwach sejf stanowy, który zapełniony zostanie wskutek opodatkowania sprzedaży marihuany. W ślad za Kolorado także władze stanu Waszyngton zdecydowały się na legalizację trawki i już za kilka miesięcy depresyjne jak dotąd Seattle przeżyje ofensywę uśmiechniętych przybyszy. Kto wie, może w przyszłości prawo odnośnie maryśki zostanie zmienione we wszystkich stanach. Ponoć Ameryka to kraj wolności.
Legalizacja marychy może być również ratunkiem dla Michigan. Stolica stanu, Detroit, po spektakularnym bankructwie, szuka recepty na poprawę swego losu. Obecnie prowadzi aktywną reklamę na chińskim portalu Sina Weibo, gdzie zachęca chińskich milionerów do zakupu nieruchomości. Wszystko pod hasłem ciszy, spokojnego życia, czystego powietrza i demokracji". Chiński przedsiębiorca lub partyjny dygnitarz, którego majątek niekoniecznie pochodzi z legalnego źródła, bardzo chętnie lokuje pieniądze za granicą. Tym bardziej, że konfiskata nieruchomości z nieznanych źródeł to niezwykle skomplikowany proces. Kto wie, może gdy władze stanu Michigan, zdecydowałby się na legalizację trawki, to chińscy milionerzy trafiali by tam jeszcze chętniej, niesieni wspomnieniem do czasów wojen opiumowych. 
W 2014 roku życzę wszystkim zdrowia i pozytywnych wzruszeń.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Publikacja w magazynie „Runner's World"

W kiosku w pobliżu domu. Na półce z gazetami w ulubionym markecie. W salonie prasowym. Nowy numer magazynu Runner's World" jest już w sprzedaży, a w nim publikacja, której jestem współautorem. Współautorem czy raczej bohaterem? Moją postać w biegu uchwycił Maciej Sypniewski. Koncepcja to przedstawienie biegacza w urzekających okolicznościach przyrody. Zdjęcia, bo powstało kilka fotografii, zrobiliśmy w Nadwarciańskim Parku Krajobrazowym na początku tego roku, o czym było na blogu. Polska edycja magazynu Runner's World" jest wydawana od 2010 roku. To najpopularniejszy magazyn biegowy w Polsce. Amerykańska edycja jest za to najbardziej poczytnym magazynem o takiej tematyce na świecie. Publikacje, tym bardziej w wersji papierowej, to super sprawa. Saluto.

czwartek, 21 listopada 2013

Na tropie marszanda Hitlera

Iście hollywoodzki scenariusz. George Clooney nie mógł wymarzyć sobie lepszej promocji swego filmu. The Monuments Men" będzie miał premierę w styczniu przyszłego roku, tymczasem niemal codziennie można natknąć się na wzmiankę o filmie w prasie na całym świecie. A to wszystko za sprawą niejakiego Corneliusa Gurlitta, którego niemiecki urząd skarbowy podejrzewa o oszustwa podatkowe. Jaki to ma związek z filmem wyreżyserowanym przez Clooney'a? Fabuła The Monuments Men" przybliża działania nietypowej jednostki wojskowej, złożonej z amerykańskich, brytyjskich i francuskich żołnierzy, miłośników sztuki, marszandów i muzealnych kustoszy, która w trakcie II wojny światowej miała za zadanie wytropić i odzyskać skradzione przez nazistów dzieła sztuki. A właśnie w monachijskim apartamencie sędziwego Corneliusa Gurlitta niemiecka policja zupełnie przypadkiem natknęła się na gigantyczną kolekcję dzieł sztuki, których większość prawdopodobnie pochodzi z grabieży. To sprawa bez precedensu. Nigdy po wojnie nie odnaleziono większej kolekcji dzieł skradzionych przez nazistów w trakcie II wojny światowej. To odkrycie jest powodem napięcia dyplomatycznego pomiędzy Niemcami a pozostałymi państwami w Europie, które od zakończenia wojny poszukują zagrabionego mienia. Cornelius Gurlitt odziedziczył kolekcję po ojcu, Hildebrandzie, który, choć miał pochodzenie żydowskie i osobiście gardził nazizmem, w trakcie wojny współpracował z Josefem Goebbelsem, szefem propagandy III Rzeszy Niemieckiej. Hildebrand Gurlitt przed wybuchem II wojny światowej był dyrektorem Muzeum Króla Alberta w saksońskim Zwickau. Jednak w skutek działań lokalnych polityków NSDAP stracił to stanowisko już na początku lat trzydziestych zeszłego wieku. Wszystko w ramach nazistowskiego prawa, według którego osoby, choćby z pochodzeniem żydowskim, nie mogły pełnić funkcji publicznych. Nie widząc dla siebie szans na pracę postanowił zając się handlem sztuką. Mimo, że był to czas Wielkiego Kryzysu, handel dziełami sztuki dawał niezły zarobek, a Hildebrand szybko wyrobił sobie markę wśród bogatych kolekcjonerów. I to właśnie postanowił wykorzystać Josef Goebbels. W 1937 roku, na mocy specjalnego dekretu Hitlera, rozpoczęto konfiskatę dzieł sztuki powstałych przed 1850 rokiem. Następnie konfiskata objęła sztukę nowoczesną. Wstępnym założeniem dekretu było zniszczenie, jak to określał Hitler, sztuki zdegenerowanej", jednak Goebbels wpadł na pomysł, by na tym zarobić. Na świecie byli bowiem kolekcjonerzy skłonni zapłacić fortuny za dzieła znienawidzonych przez Hitlera żydowskich malarzy. By cały ten niecny proceder przeprowadzić potrzebni byli marszandzi, którzy szybko i sprawnie potrafili sprzedać skradzione mienie. Jednym z takich został właśnie Hildebrand Gurlitt. Być może życiorys Hildebranda Gurlitta jest gotowym materiałem na kolejny scenariusz filmowy. Hildebrand zajmował się bowiem handlem sztuką przez cały okres wojny i długo po jej zakończeniu. W 1945 roku został zatrzymany przez amerykańskich żołnierzy, bowiem jego nazwisko figurowało wysoko na liście osób zamieszanych w grabież dzieł sztuki. Lista została przygotowana przez specjalistów z jednostki ludzi od zabytków", czyli właśnie The Monuments Men". Po trwających trzy dni przesłuchaniach, wskutek braku dowodów, Hildebrand Gurlitt został puszczony wolno. Po wojnie dalej zajmował się handlem sztuką aż do śmierci w 1956 roku. Wówczas to kolekcja trafiła w posiadanie jego syna, Corneliusa, który to przez lata wyprzedawał na aukcjach pojedyncze egzemplarze. Niemiecka policja zainteresowała się Corneliusem trzy lata temu, w momencie, gdy został zatrzymany na przejściu granicznym ze Szwajcarią, gdyż posiadał przy sobie znaczną gotówkę, której nie zadeklarował w urzędzie celnym. W wyniku śledztwa niemieccy policjanci wraz z funkcjonariuszami z urzędu skarbowego przeprowadzili inspekcję w mieszkaniu Gurlitta i dokonali zaskakującego odkrycia. Znaleziono wówczas kolekcję liczącą ponad 1400 dzieł sztuki. Na początku listopada tego roku o odkryciu napisał niemiecki tygodnik Focus", a sprawę podchwyciły światowej media. Wydarzenia te stały się przyczyną napięcia dyplomatycznego pomiędzy Berlinem a resztą świata. Niemiecka prokuratura odmawia podania listy znalezionych dzieł sztuki, zasłaniając się niemieckim prawem podatkowym, jednak reszta świata, zgodnie z czwartą konwencją haską z 1907 roku o prawach i zwyczajach wojny lądowej, domaga się zwrotu zagrabionego mienia. Jednocześnie zwrotu domagać się będą prywatni właściciele, w imieniu których występują najlepsze kancelarie prawnicze na świecie. Polskie MSZ jest zaangażowane w sprawę. Czy nie są to sprzyjające okoliczności dla premiery nowego filmu Georga Clooney'a? Żaden spec od marketingu nie wymyśliłby tego lepiej. The Monuments Men" w kinach w styczniu przyszłego roku. Saluto.

wtorek, 8 października 2013

A man's got to know his limitations

W ostatnią niedzielę pobiegłem w Biegnij Warszawo". Dystans 10 kilometrów przebiegłem z czasem 52 minut 11 sekund, czyli znacznie gorzej od własnych oczekiwań. Pobiegłem z numerem startowym 5354. Zająłem miejsce numer 3456 na 15 tysięcy uczestników (tyle zostało wydanych pakietów startowych). Zwycięzca biegu przebiegł dystans w czasie 29 minut i 29 sekund. Szacunek. Tymczasem informacje o samym biegu można znaleźć w każdym polskim medium, a to za sprawą przykrego wydarzenia, jakim była śmierć jednego z uczestników. To tragiczna historia. Mam jednak nadzieję, że to wydarzenie wpłynie na poprawę organizacji masowych imprez sportowych, jakim są zawody typu Biegnij Warszawo". Saluto.

czwartek, 12 września 2013

Subiektywny przegląd wydarzeń na świecie

To, że w erze internetu czytelnicy masowo odwracają się od prasy drukowanej nie wywołuje już zdziwienia, a jedynie emocje i to tylko u samych wydawców. Ci ostatni przenoszą gazety do świata wirtualnego, by tam walczyć o czytelnika. Jednak, odkąd utracili monopol na dostarczanie informacji, powodzi im się różnie. Wydawcom nie pomoże rynek reklamy prasowej, który drastycznie się kurczy. W samych Stanach Zjednoczonych zmalał z blisko 50 miliardów dolarów w 2005 roku do około 20 miliardów obecnie. Czytelnicy nie zamierzają płacić za informacje na stronach internetowych dzienników, gdyż te same wiadomości mogą odnaleźć za darmo w dostępnych wyszukiwarkach. Osobiście jestem fanem prasy papierowej. Wiem, że to mało ekologiczne zużywać tyle papieru, ale lubię zanurzyć się lekturze, z kubkiem herbaty czy kawy, niekoniecznie patrząc w monitor komputera. Dla mnie problem jest jeszcze innej natury. Czytam przede wszystkim strony poświęcone gospodarce i wydarzeniom ze świata, jednak coraz trudniej znaleźć mi odpowiednie proporcje. O ile wiadomości gospodarcze jakoś dają radę, tak newsy z działów zagranicznych lekko kuleją. Wciąż te same historie, traktowane ogólnikowo, najczęściej dotyczące tego, co wydarzyło się w jednym z państw Unii Europejskiej, w Stanach Zjednoczonych, Rosji bądź w Chinach. Nie zaprzeczam, to często istotne fakty, lecz jest wiele wiadomości, które nie docierają do polskiego czytelnika, zapewne z powodu selekcji, a powinny, gdyż mają ogromne znaczenie, choćby dla polskiej gospodarki. Jestem wielkim fanem bloga o tytule Dział Zagraniczny - Polskiego czytelnika to nie interesuje". Znajdziemy tam informacje o wydarzeniach z zapalnych miejsc świata, których na próżno szukać w serwisach www czy na papierowych stronach polskich dzienników i tygodników opinii. Mój pomysł jest trochę inny. Raz na jakiś czas, niekoniecznie z określoną częstotliwością, napiszę o wydarzeniach, które nie znalazły uznania wśród redaktorów prowadzących, a moim zdaniem są istotne dla polskiego czytelnika. Jakie to mogą być newsy? Jak choćby zgoda rządu Nikaragui na budowę i zarządzanie przez chińską firmę kanałem pomiędzy Atlantykiem a Pacyfikiem. Jakie to może mieć znaczenie dla polskiego czytelnika? Zapytajcie zarządców polskich portów nad Bałtykiem czy podobne historie mogą mieć wpływ na kondycję finansową prowadzonych przez nich przedsiębiorstw, a przede wszystkim zatrudnionych tam pracowników.  
Rząd Nikaragui, na czele z prezydentem Danielem Ortegą, oddał chińskiej firmie HK Nicaragua Canal Development Investment Co. Limited prawa do budowy i zarządzania nowym kanałem przez okres 50 lat. Projekt jest gigantyczny. Kanał łączący Atlantyk z Pacyfikiem ma być większy niż Kanał Panamski i w zamyśle odebrać mu większą część zysków z transportu morskiego. Prezydent Ortega przepchnął ustawę przez parlament w trybie pilnym, wzbudzając przeciw zarówno opozycji, jak i aktywistów zajmujących się ochroną środowiska. Ustawa została przegłosowana przez parlament, mimo, że chińska firma nie ujawniła żadnych planów odnośnie budowy i nie przedstawiła żadnego kosztorysu. Nie przedstawiono również żadnej ekspertyzy dotyczącej skutków takiej inwestycji dla środowiska naturalnego, a jest pewne, że kanał będzie przebiegać przez wielkie jezioro Lago Cocibolca, które jest głównym zbiornikiem wody pitnej w kraju. Rząd jest głuchy na wszelką krytykę, a także na oskarżenia o korupcję. Twierdzi, że budowa kanału rozpocznie się już w przyszłym roku, potrwa 10 lat i już w 2015 roku przyniesie Nikaragui wzrost PKB o 10 punktów procentowych. Firma HK Nicaragua Canal Development Investment Co. Limited to nowe przedsiębiorstwo, zarejestrowane w Hongkongu zaledwie kilka miesięcy wcześniej i należące do tajemniczego magnata Wanga Jinga. A jakie mogą być skutki tych wydarzeń dla polskich terminali przeładunkowych nad Bałtykiem okaże się zapewne, gdy kanał powstanie.
Skoro jestem przy temacie terminali morskich to pod koniec sierpnia wpłynął do portu w Gdańsku największy kontenerowiec na świecie Maersk Mc - Kinney Moller należący do duńskiej firmy Maersk Line. To wydarzenie było szeroko opisywane w polskiej prasie. Statek jest tak wielki, że nie przepłynąłby przez Kanał Panamski. Jednostka ma 400 metrów długości. Imponujące? Dla porównania Pałac Kultury i Nauki w Warszawie jest budynkiem o wysokości 237 metrów. Kontenerowiec jest pierwszym przedstawicielem klasy Triple - E, w zamyśle niezwykle wydajnym, czyli tańszym w użyciu i ekologicznym, więc przyjaznym środowisku. Będzie pływał na najważniejszym obecnie szlaku handlowym na świecie, na trasie pomiędzy Azją a Europą, gdzie aż 90 procent produktów przewożone jest w kontenerach. Skoro napisano o tym w polskiej prasie to dlaczego powtarzam te informacje w tym miejscu? Bo już o fakcie, że trzej najwięksi armatorzy kontenerowi - wspomniany Maersk, a także MSC i CGM, zamierzają na początku nowego roku połączyć swe siły wielką fuzją, znalazłem jedynie w Bloomberg Businesweeku. Dla klientów firmy, wedle obietnic właścicieli, będzie nowa oferta tańszych usług z większą częstotliwością i punktualnością połączeń. Jednak dla niektórych terminali przeładunkowych oznacza to stratę bezpośredniego połączenia z odbiorcą czy nadawcą frachtu morskiego.  Strata jednych oznacza jednak zysk drugich. Terminal DCT w Gdańsku jest przygotowany na przyjęcie największych jednostek pływających, jednak szefowie firmy inwestują dalej i już pod koniec 2016 roku kosztem 300 milionów euro wybudują drugi terminal. Także włodarze sąsiadującego z gdańskim terminalem portu w Gdyni w rozbudowie portu widzą szansę rozwoju i powiększają kanał portowy równocześnie dokupując nowe dźwigi. Wszystko po to, by uprzedzić działania konkurencji, jak choćby budowę terminala przez litewską firmę Klajpeda. 
Tyle na dzisiaj. Pomysł jest. Pozostaje być konsekwentnym i szukać ciekawych wiadomości, zarówno tych pominiętych w polskiej prasie, jak i tych napisanych drobnym druczkiem. Saluto.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Dangerous Work: Diary of an Arctic Adventure


Powiada się, że jeden życiorys to materiał na jedną książkę. Jeśli tak, to życie Arthura Conan Doyle'a jest materiałem na kilka powieści. Awanturniczych, przygodowych, wojennych, a na końcu groteskowej i tragicznej komedii. Arthur Conan Doyle jest znany przede wszystkim jako twórca postaci Sherlocka Holmesa i jeden z pionierów powieści detektywistycznej. Ale to wszystko później. W 1880 roku młody Doyle jest biednym jak mysz kościelna studentem medycyny na uniwersytecie w szkockim Edynburgu. Uczy się dobrze, ma jednak opinię rozrabiaki. Bije się często i chętnie. W wolnych od nauki chwilach dorabia, gdzie może, by uskubać parę miedziaków. Pojawia się okazja, by wypłynąć w rejs wielorybnikiem. Okazja, która oferuje zarobek i przygodę. To wszystko, czego potrzebuje młody Doyle. Kapitan statku, 50-letni John Gray, to oschły rudy brodacz, który pod gruboskórnym sposobem bycia skrywa dobrą naturę. Wypływają pod koniec lutego 1880 roku, za cel obierając wody Morza Północnego. Już pierwszego dnia marynarze próbują" młodego członka załogi. Bijatyka z bosmanem kończy się podbitym okiem i zawarciem nowej przyjaźni. Widok lodowatych wód północnych robi niemałe wrażenie na studencie medycyny. Polowanie zaczyna się od uboju fok. To łatwy łup. Załoga opuszcza statek i zabija foki wędrując w głąb lodowej pokrywy. Większe wrażenie robi na młodym studencie polowanie na wieloryby. Technika jest prosta, jednak walka z wielorybem to już nie przelewki. Najpierw należy trafić zwierze harpunem. Zraniony osobnik, walcząc z bólem, próbuje pozbyć się ostrza tkwiącego w ciele. Nurkuje i atakuje statek. Marynarze walczą, by zdobycz nie zerwała liny. Gdy wieloryb się zmęczy, wówczas podpłyną łodzie z załogą, która dobije upolowaną zdobycz. Dziś mało kto ma dobre zdanie o polowaniu na wieloryby, jednak pod koniec XIX wieku europejskie wielorybnictwo to ważna gałąź przemysłu, oferująca pracę i przygodę. Młody Doyle przez cały rejs, który trwa siedem miesięcy, robi notatki w swoim dzienniku. Gdy będzie opuszczał statek, w kajecie zanotuje, że wszedł na pokład jako chłopiec, a na ląd zszedł jako mężczyzna". Pamiętniki z wypraw wielorybnikiem schowa w szufladzie na wiele lat. Ukończy medycynę, rozpocznie praktykę lekarską, ożeni się, ustatkuje. Jednak nie będzie potrafił usiedzieć na miejscu. Wyjeżdża do Południowej Afryki i jako korespondent z II wojny burskiej pisuje reportaże dla prasy. Wraca z mocnym postanowieniem zostania pisarzem. Pierwsze opowiadanie, Studium w szkarłacie" szybko zyskuje popularność wśród czytelników. Stworzona przez Doyle'a postać detektywa Sherlocka Holmesa będzie dziełem jego życia, choć sam autor marzy, by zostać poważnym pisarzem z poważaniem społeczeństwa". Zapewne sam Arthur Conan Doyle nie śmiał przepuszczać, że w kręgi poważnych pisarzy wprowadzą go, wiele lat po jego śmierci, pamiętniki z wypraw na wielorybniku. Dangerous Work: Diary of an Arctic Adventure", wydane przez Bibliotekę Brytyjską, cieszą się dziś niemałym uznaniem czytelników, mimo, że wielorybnictwo jest obecnie postrzegane jako bestialski mord na bezbronnych zwierzętach. Pamiętniki Doyle'a to zapewne wspaniała lektura dla tych wszystkich, którzy mimo przeszkód, starają się podążać mniej utartymi ścieżkami, tak, by życie nie minęło, jakby człowiek nigdy nie żył". Saluto.

sobota, 10 sierpnia 2013

Sport jest na zawsze

W ostatnim Przekroju" opublikowano rewelacyjny wywiad z Krzysztofem Wyrzykowskim, komentatorem sportowym Eurosportu i korespondentem francuskiego magazynu L'Equipe". Wyrzykowski barwnie opowiada o swojej znajomości z Lance'em Armstrongiem, historii Tour de France, nagłym wysypie biegaczy i triatlonistów, polskich kibicach. Oczywistym jest, że gdy rozmowa dotyczy Armstronga to dotyczy dopingu w sporcie. Na podchwytliwe pytanie czy kibicie, po raz kolejny oszukani przez swoich sportowych idoli, nie odwrócą się od sportu, Wyrzykowski zdecydowanie odpowiada, że nie ma takiej możliwości, bo sport jest na zawsze i niczym nie jesteśmy w stanie zastąpić emocji, które wzbudza". Ma rację, bo przecież wszyscy chcemy nowych rekordów, choć dziś bez koksu, to niemal niemożliwe. Dodatkowo my lubimy upadłych bohaterów i jesteśmy podatni na łzawe historie. Jak choćby powrót do szybkiego biegania Justina Gatlina. Jego życiorys to gotowy scenariusz filmowy. Dzieciak z Brooklynu, najszybszy na podwórku, do szkoły zawsze biegał, a nie chodził. Stypendium sportowe i ucieczka od biedy. Następnie udział w igrzyskach olimpijskich i mistrzostwach świata, złote medale i rekord świata na 100 metrów, aż w końcu afera dopingowa i dyskwalifikacja na 4 lata. Powrót do lekkoatletyki i sukces na bieżni. W tym sezonie Justin Gatlin pokonał Usaina Bolta na meetingu w Rzymie, co zresztą głośno zapowiadał już w zeszłym roku. Czy biega na koksie? Tymczasem skoro jestem przy bieganiu i dopingu to taki przydałby się mojemu portfelowi. Biegam, biegam i zastanawiam się dlaczego buty, których zelówki ścieram, kupiłem w Vancouver za 75 dolarów, czyli jakieś 250 złotych, a w polskich sklepach są za niemal 500 złotych? Tak, wiem, marudzę, ale mnie to faktycznie zastanawia. I irytuje. Co ponadto? W czwartkowym Dużym Formacie" jest wywiad z ultramaratończykiem Michałem Kiełbasińskim. Ultramaratony to zawody na wariackim dystansie, bo jak inaczej opisać taki Bieg Siedmiu Szczytów? To wyścig na dystansie 215 kilometrów po Koronie Gór Polski. Kiełbasiński był pierwszy na mecie, biegł non stop przez 35 godzin i 31 minut. Jak to możliwe biec tyle i nie paść? Nie wiem, trudno mi to nawet sobie wyobrazić, ale trzeba mieć niezłą motywację i niesamowite zdrowie. Tymczasem dzisiaj startuje Chudy Wawrzyniec. To górski bieg ultra w Beskidzie Żywieckim. Wyścig jest rozgrywany na dwóch dystansach: 50 kilometrów i 80 kilometrów. Start w Rajczy i bieg do Ujsoł, naokoło, przez góry, po granicy ze Słowacją i z widokiem na Tatry. Ktoś chętny? Saluto.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Tyle dróg budują, tylko nie ma dokąd iść







Jan Himilsbach jak nikt inny potrafił trafnie skomentować to, co nas otacza. On sam, a tym bardziej jego puenty, wprowadzały w rzeczywistość element bajkowy. Gdyby nie był postacią prawdziwą to należałoby go wymyślić. Jak stwierdził tyle dróg budują, tylko, kurwa, nie ma dokąd iść". Jest w tym racja do cholery. Tymczasem w prawdziwym życiu Miami Heat pokonali San Antonio Spurs w finale NBA i zdobyli drugie z rzędu mistrzostwo. Drużyna z Miami dołączyła do grona zaledwie pięciu klubów, które zdołały obronić mistrzowski tytuł. Czy Heat zbliżą się do osiągnięć Celtics, Lakers czy Bulls i stworzą w Miami dynastię? Czy LeBron James zostanie, o czym zapewne marzy, najlepszym graczem w historii, odbierając ten tytuł swojemu i mojemu idolowi Michaelowi Jordanowi? Czas pokaże. Tegoroczny finał NBA, rozegrany pod koniec czerwca, można zaliczyć do najwspanialszych w historii. Co ponadto? Pakuję graty i jadę do siostry na wieś. Saluto.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Muzyka, blunty i słodycze







Rapowe imprezy w rodzinnym Koninie. Kiedy? Pierwsze były 17 lat wstecz. Szmat czasu. W ostatnią sobotę byłem na takowej, pierwszej od wielu lat. Takie deja vu? Ludzie, których znasz, ale nie pamiętasz imion ani ksywek? Rozmowy o tym co się wydarzyło. Skrócone życiorysy. Przybite piątki. Dobrze było. Impreza na tysiąc pięćset sto dziewięćset. Czas nas zmienił Chłopaki, ale rap wciąż gra. W górę serca. Saluto. 

sobota, 8 czerwca 2013

Poczta do nigdy nigdy. Reporter w kraju koala i białego człowieka

We wstępie swojej książki Poczta do nigdy nigdy. Reporter w kraju koala i białego człowieka" Lucjan Wolanowski przytacza starą japońską maksymę, że lepiej raz zobaczyć niż tysiąc razy usłyszeć". Odnosi się to także do jego reportaży, faktu, że żadna lektura nie zastąpi tego, co człowiek sam przeżyje. I namawia do podróży. W książce Poczta do nigdy nigdy. Reporter w kraju koala i białego człowieka" Wolanowski odkrywa dla siebie i czytelników Australię. Odkrywa to właściwie słowo, gdyż Wolanowski podróżował po kontynencie australijskim w latach 60-tych XX wieku, w czasach, gdy niewielu polskich podróżników włóczyło się po państwie położonym dalej niż daleko". Dzisiaj, ponad pięćdziesiąt lat po tym jak po Australii szwendał się Wolanowski, najcieplejszy kontynent świata wygląda zapewne inaczej. Nadejdzie dzień, gdy się o tym przekonam. Saluto. 

niedziela, 26 maja 2013

Ocean nie bardzo spokojny

Ryszard Kapuściński jeździł po Afryce, Ameryce Łacińskiej i Bliskim Wschodzie, natomiast Lucjan Wolanowski wędrował w dalekim rejonie Australii, Oceanii i Dalekiego Wschodu. Obaj opisywali swe doświadczenia, obserwacje i wnioski. Obaj byli świadkami historii". Kapuścińskiego znają wszyscy, Wolanowskiego niekoniecznie. A szkoda. Lucjan Wolanowski podróżował do miejsc o których nie śniło się mu ówczesnym. I swe relacje przelewał na papier, początkowo jako reporter magazynów Świat" i Dookoła Świata", a następnie jako autor poczytnych książek podróżniczych. W latach 60-tych zeszłego wieku odbył wiele podróży dookoła świata, był stałym korespondentem i autorem reportaży o zwalczaniu chorób tropikalnych i handlu między innymi w Australii, na Filipinach, w Tajlandii, Hongkongu, Sarawaku, Sabah i Brunei. Odbywał swe podróże w czasach, gdy dla większości Polaków uzyskanie paszportu było nie lada wyzwaniem. Książka Ocean nie bardzo spokojny" to zapis z podróży w rejon Pacyfiku. Miejsca takie jak Bora Bora, Fidżi, Nowa Kaledonia, Tahiti, ale także Nowa Zelandia, Singapur czy Hongkong to również dziś marzenie niejednego powsinogi. Także autora tego bloga. Ocean nie bardzo spokojny" to kolejna książka Wolanowskiego, którą kupiłem w antykwariacie za parę złotych. Polecam bardzo. Fajny styl pisania, luz, a nawet lekka naiwność w odkrywaniu i opisywaniu świata to najbardziej pożądane cechy tego gatunku literatury. Szczególnie w dzisiejszych czasach takie książki to rarytas, gdy współcześni pisarze i podróżnicy, z wielką powagą opisują swoje przysłowiowe przygody gdzieś na krańcach świata. Tylko po co i dla kogo? Wystarczy chwilę poklikać, by stać się posiadaczem biletu lotniczego i w kilka może kilkanaście godzin samemu doświadczyć, co mają do zaoferowania przysłowiowe tropiki". Świat się skurczył. Także tym bardziej polecam książki Lucjana Wolanowskiego. To fajna literatura. Saluto.

czwartek, 16 maja 2013

Rouleur








Wiosenne dni. Ciepłe i słoneczne lub pochmurne i dżdżyste. Dla mnie obojętne. Cieszy fakt, że zima już minęła. Wiosna to moja ulubiona pora roku. Co słychać? Oglądam relacje z Giro d'Italia. Media, czy to prasa czy telewizja, skupiają się na tym, jak radzi sobie na włoskich drogach Bradley Wiggins. Brytyjczyk po zeszłym sezonie, w którym wygrał Tour de France i zdobył złoty medal olimpijski, jest faworytem na wszystkie Wielkie Toury tego sezonu. Jednak w tegorocznej edycji Giro d'Italia Anglikowi się nie wiedzie, zaskakuje słabszą formą i przydarzają mu się kraksy. Ja trzymam kciuki za klubowego kolegę Wigginsa, Kubańczyka Rigoberto Urana. Co ponadto? Masowo ściągam francuskie filmy sensacyjne z internetu. Czy ktoś wie dlaczego polskich dystrybutorów nie interesuje francuskie kino sensacyjne? A skoro jestem w tematyce kina to ponoć Sasha Grey zakończyła karierę filmową. Mam nadzieję, że to nieprawda i moja ulubiona aktorka jeszcze wiele sezonów będzie rozświetlała mały ekran. Co jeszcze nowego? Czytam kilka książek na raz i trochę się gubię w wątkach. Rozgrzebałem Zaginione białe plemiona" Riccardo Orizio, Ducha króla Leopolda" Adama Hochschilda i Wysokiego. Śmierć Camerona Doomadgee" Chloe Hooper. I tyle. Na powrót w Polsce. Sam nie wiem czy na chwilę, czy na dłużej. Saluto.

poniedziałek, 13 maja 2013

Irlandzka zaraza ziemniaczana a okrucieństwo Imperium Brytyjskiego

Istniało kiedyś imperium, które rządziło jedną czwartą światowej populacji i zajmowało taką samą część powierzchni ziemi, dominując niemal na wszystkich oceanach. Imperium Brytyjskie było największym imperium w dziejach ludzkości. Powstawało przez niemal 300 lat wskutek działalności handlowej, działalności osadniczej i podbojów monarchii brytyjskiej. Czy zatem Imperium Brytyjskie było dobrą czy złą rzeczą w historii? Zapytajcie Irlandczyków. W połowie XIX wieku Irlandzka Zielona Wyspa, gdzie żyje około 9 milionów ludzi, w całości należy do Imperium Brytyjskiego. Zdecydowana większość mieszkańców wyspy to biedni wieśniacy, którzy harują od rana do nocy dzierżawiąc ziemie od angielskich i irlandzkich ziemian. Ich podstawowym pożywieniem są ziemniaki, których uprawa jest łatwa i tania i którymi da się wykarmić nawet liczną rodzinę. We wrześniu 1845 roku odnotowano pierwszy przypadek zarazy ziemniaczanej. Wykopywane ziemniaki są zgniłe i nie nadają się do spożycia. Sytuacja powtarza się w kolejnych latach. W prasie pojawiają się straszliwe opisy ilustrujące klęskę Wielkiego Głodu na Zielonej Wyspie. Ludność Irlandii jest dziesiątkowana przez głód i choroby, które zamieniają się w epidemie. Co na to władze Imperium Brytyjskiego? Trzeba oddać sprawiedliwość i zwrócić uwagę, że w 1845 roku brytyjski premier Robert Peel starał się podjąć działania, które miały zapobiec grożącej zagładzie Irlandczyków, czym zaszokował większość londyńskiej elity politycznej. Uruchomił program robót publicznych w Irlandii i planował złagodzenie wysokich ceł na import żywności na Zieloną Wyspę. Jednak działania premiera zdumiały nawet jego kolegów z Partii Konserwatywnej. Rok później Robert Peel przestał pełnić funkcję premiera. Jego następca, John Russell, nie był zainteresowany powstrzymaniem Wielkiego Głodu i ratowaniem Irlandczyków. Mało tego, jak większość brytyjskiego establishmentu, uważał, że klęska głodu zlikwiduje problem przeludnienia Irlandii. Prawdziwym czarnym charakterem ówczesnych czasów okazał się Charles Edward Trevelyan, asystent sekretarza skarbu, do którego obowiązków należała koordynacja rządowej pomocy dla Irlandii i Szkocji. Trevelyan, który był dobrze poinformowany o sytuacji, przekonywał w brytyjskim parlamencie, że problem głodu w Irlandii zniknie, gdy znikną głodujący. W tym samym czasie koordynował działania mające pomóc zwalczyć skutki zarazy ziemniaczanej w Szkocji, na tyle skutecznie, że skutki głodu okazały się niewielkie. Dlaczego więc pomagano Szkotom a Irlandczyków skazywano na śmierć głodową? Irlandczycy nigdy nie zaakceptowali zwierzchnictwa Londynu, na Zielonej Wyspie co rusz wybuchały powstania przeciwko władzy Anglików. Zatem dla wielu przedstawicieli brytyjskiej władzy Wielki Głód był dobrą nauczką dla niepokornych Irlandczyków, którzy co rusz kąsali Imperium Brytyjskie. Skoro rząd w Londynie nie robił niemal nic, by powstrzymać katastrofę, akcję charytatywną próbowali zorganizować angielscy i irlandzcy ziemianie, ci sami, którzy uprzednio windowali czynsze dzierżawne na tyle, że irlandzkich chłopów stać było jedynie na to, by żywić się ziemniakami. Trudno oceniać motywy jakimi kierowali się niosący pomoc ziemianie. Czy pomagali, by powstrzymać klęskę głodu czy może dlatego, by nie stracić taniej siły roboczej, która harowała na ich ziemi? W 1851 roku, gdy Wielki Głód wygasł, władze w Londynie przeprowadziły w Irlandii spis powszechny. Według wyliczeń rachmistrzów Zieloną Wyspę zamieszkiwało wówczas ponad 6 milionów ludzi. Do dziś trwają spory wśród historyków o dokładną liczbę ofiar Wielkiego Głodu w Irlandii. Okres, gdy w Irlandii panował głód, był jednocześnie okresem największej emigracji z Zielonej Wyspy. Ludzie, by ratować się przez głodem i biedą, całymi rodzinami uciekali z wyspy. Głównie za ocean, do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Setki tysięcy Irlandczyków dotarło do Nowego Świata, gdzie utworzyło zwarte społeczności w największych miastach Ameryki Północnej. Po dziś dzień zdecydowana większość Irlandczyków winą za epidemię Wielkiego Głodu obarcza władze Imperium Brytyjskiego. 

sobota, 4 maja 2013

Cullenagh-Doonbeg-Lahinch-Ennis-Ennistymon











Święty Patryk, biskup i apostoł Irlandii, święty Kościoła katolickiego i prawosławnego, już za życia zasłynął wieloma cudami, które przyczyniły się do nawrócenia Irlandczyków. Według legend przywracał wzrok ślepcom, uzdrawiał chorych i ożywiał zmarłych. Jednak, według samych Irlandczyków, największym cudem dokonanym przez świętego Patryka było wynalezienie leczniczego trunku powszechnie znanego jako whiskey, jak nazywa się trunek w pisowni irlandzkiej. Święty Patryk jest dziś patronem Irlandii, a data jego prawdopodobnej śmierci jest największym świętem na irlandzkiej wyspie, a także wszędzie tam, gdzie żyje diaspora irlandzka. Co zatem z Arthurem Guinnesem i dziełem jego życia, najbardziej znanym piwem na świecie? Tymczasem krótka foto - dokumentacja z hrabstwa Clare. Saluto.

sobota, 20 kwietnia 2013

Przez wzburzone Morze Irlandzkie

Istniało kiedyś imperium, które rządziło jedną czwartą światowej populacji i zajmowało taką samą część powierzchni ziemi, dominując niemal na wszystkich oceanach. Powstawało przez niemal 300 lat wskutek działalności handlowej, działalności osadniczej i podbojów monarchii brytyjskiej. Jak to możliwe, że dość markotni panowie w czerwonych mundurach i w charakterystycznych hełmach, o zaciętych wargach i bladym kolorze skóry, zdołali dokonać rzeczy niemożliwej, czyli zbudować największe imperium w dziejach ludzkości? To jedno z fundamentalnych pytań światowej historii. By znaleźć odpowiedź na to pytanie, należy zagłębić się w historię odkryć geograficznych, podbojów, handlu i kolonizacji. W XVII wieku Wyspy Brytyjskie stanowiły w ówczesnym świecie podmiot nie atrakcyjny gospodarczo i politycznie podzielony. Jednak już dwieście lat później Wielka Brytania posiadała największe Imperium w historii ludzkości, posiadając kolonie, faktorie, centrale handlowe na 5 kontynentach. Brytyjczycy pokonali Francuzów, ograbili Hiszpanów, naśladowali z lepszym efektem Holendrów i dokonywali grabieży wszędzie tam, gdzie się pojawili. Jednak same militarne podboje, działalność handlowa i grabież nie byłyby wystarczające, gdyby nie osadnictwo brytyjskie na lądach, które podbito. Z żadnego innego kraju na świecie nigdy w historii nie zdołało wyemigrować tak wielu mieszkańców, co właśnie z Wielkiej Brytanii. Pomiędzy początkiem XVII wieku a latami 50. XX wieku ponad 20 milionów mieszkańców opuściło archipelag deszczowych wysp na północno - zachodnim wybrzeżu Europy. To właśnie bez milionów ryzykantów, którzy zostawiając dobytek życia i udając się w nieznane, nie byłoby Imperium Brytyjskiego. Zanim jednak angielska zaraza" rozlała się na cały świat, grupa pionierów przepłynęła wzburzone Morze Irlandzkie. Pierwszą obecność Anglików na irlandzkiej ziemi odnotowano w XII wieku, jednak to na XVII wiek datuje się początek brytyjskiej kolonizacji wyspy. Na początku XVII wieku pionierzy angielskiego osadnictwa przepłynęli przez Morze Irlandzkie, aby osiedlić się w kraju zamieszkanym przez barbarzyńców", jak ich określano, czyli w Irlandii. Decyzja o podboju i kolonizacji Irlandii została podjęta podczas panowania dynastii Tudorów. Monarchinie z rodu - Maria i Elżbieta - wydały zezwolenie na systematyczną kolonizację Irlandii. Podczas panowania Henryka VIII Tudora, który ogłosił się królem Irlandii w 1541 roku, władzę ograniczono do angielskiego osadnictwa wokół Dublina. W następnych latach, jako że istniały na dworze brytyjskim obawy, że rzymskokatolicka Irlandia może zostać użyta przez Hiszpanów jako tylne wejście do protestanckiej Anglii, kolonizację Irlandii przyjęto jako środek zaradczy. W 1556 roku Maria I Tudor, córka Henryka VIII, przydzieliła skonfiskowane irlandzkie mienie angielskim i szkockim osadnikom. Jednak to za panowania przyrodniej siostry Marii, królowej Elżbiety Wielkiej, osadnictwo w Irlandii nabrało realnego kształtu. Idea polegała na tym, że miasta portowe miały zostać zbudowane przez kupców i osadników, którzy mieli służyć angielskiej koronie przez swą obecność na irlandzkiej ziemi. Działania angielskiej królowej Elżbiety Wielkiej napotkały opór w 1595 roku, kiedy to Hugh O'Neill, który sprawował władzę w Ulsterze, ogłosił się księciem po zdobyciu poparcia Hiszpanów i wypowiedział Anglikom wojnę. W 1598 roku O'Neill pokonał wojska angielskiej pod Yellow Ford i w prowincji Munster. Jednak były to wydarzenia, które na krótko zatrzymały elżbietańską wizję kolonizacji Irlandii. W 1607 roku po dotkliwej klęsce i wycofaniu się Hiszpanów, Hugh O'Neill uciekł na kontynent, a następca na tronie brytyjskim, Jakub I Stuart, kontynuował wizję swej poprzedniczki na tronie. Jednak działania angielskiego króla, po pokonaniu zbuntowanych Irlandczyków, polegały na bezlitosnym zajmowaniu irlandzkiej ziemi. Zakładanie lojalnych plantacji", jak określił te działania sam Jakub I Stuart, można porównać do tego, co dziś znane jest jako czystki etniczne". W 1610 roku opublikowano Printed Book", w której można było znaleźć szczegółowy opis, jak powinien funkcjonować system osiedlania na irlandzkiej wyspie. Ziemię należało podzielić na parcele, które miały zostać zabezpieczone murem chroniącym protestancką wspólnotę przed katolicko - irlandzkim motłochem. Nic lepiej nie może zilustrować podziałów etnicznych i religijnych ukrytych w polityce angielskiej kolonizacji. Wiarę, że takie działania ustatkują Irlandczyków, można uznać za naiwną. Wówczas właśnie stało się jasne, że kolonizacja nie oznacza współistnienia, a jedynie konflikt. W anonimowym pamflecie z końca XVII wieku Irlandię określono jako jedną z głównych części Imperium Brytyjskiego". Irlandię można zatem nazwać eksperymentem brytyjskiego kolonializmu. Jak podejmowano decyzje na angielskim dworze królewskim, między innymi odnośnie kolonizacji Irlandii, można podejrzeć w rewelacyjnym serialu Dynastia Tudorów". Akcja serialu rozgrywa się w czasie panowania Henryka VIII Tudora. Polecam.